Shadow Man - Recenzja gry  |  Autor - radEk

 


Biblioteka Dreamcasta, pomimo dość krótkiego żywota, obfituje w pokaźną ilość bardzo dobrych gier. We wszelkiego rodzaju internetowych topkach zazwyczaj przewijają te same tytuły – Soul Calibur, Shenmue, Sonic Adventure czy Crazy Taxi. To są stali bywalce, wymieniani zawsze w pierwszej dziesiątce. Jednak jest pewien tytuł, o którym mało kto pamięta. W podsumowaniach najlepszych gier 1999 roku zazwyczaj nie ma nawet o nim słowa, a mowa oczywiście o grze Shadow Man. Tytuł zapomniany przez graczy i nadgryziony zębem czasu ma jakiekolwiek szanse  na wyjście z cienia?

 
W 1994 roku, nieistniejące już Acclaim zakupiło wydawnictwo Valiant Comics za okrągła sumę 65 milionów, tym samym wchodząc w posiadanie całego wydawniczego portfolio firmy. To właśnie dzięki tej transakcji wiele franczyz doczekało się swoich growych odpowiedników, jak chociażby słynny Turok. Jednym z developerów pracujących pod egidą Acclaim było Iguana Interactive (potem przemianowane na Acclaim Teesside). Spośród wszystkich komiksów wybrali właśnie serię o wojowniku voodoo, który miał być probierzem dla ich nowego silnika graficznego. Najbardziej znana jest wersja na Nintendo 64, wydana 31 sierpnia 1999 roku. Mroczna otoczka jak i cały wykreowany brutalny świat idealnie wpasowywał się w niszę gier dla dorosłych na N64. Gra została bardzo dobrze przyjęta zarówno w prasie jaki i przez graczy. Wrażenie robiła przede wszystkim warstwa techniczna. Nintendo 64 narzucało sporo ograniczeń developerom i tylko dzięki sprytnym sztuczkom programistycznym można było w pełni wykorzystać potencjał konsoli. Tego samego dnia wydano też wersję na PSX, o której lepiej nie wspominać, oraz PC, która zdecydowanie wyróżniała się na tle pozostałych wersji. Trzy miesiące później, 1 grudnia 1999 roku, grę wydano na Dreamcasta.


Shadow Man, czyli Michael Le Roi –  wybraniec potężnej kapłanki voodoo – Mamy Nettie jako spadkobierca Maski Cienia - potężnego artefaktu, który obdarza noszącego potężnymi mocami voodoo czyniąc zeń, tzw. Lord of the Deadside. Shadow Man za pomocą pluszowego misia ( pamiątka po zmarłym bracie), może swobodnie przemieszczać się pomiędzy światem umarłych – Deadside, a światem żywych – Liveside, pilnując porządku i równowagi pomiędzy wymiarami. Jednak na horyzoncie majaczy się potężne zło, które zagraża światu śmiertelników. Jegomość, zwany Legionem, zbiera armię na czele z Kubą Rozpruwaczem i czterema innymi seryjnymi mordercami, zwanymi tu The Five, aby przejść do wymiaru ziemskiego i rozpocząć apokalipsę. Michael z pomocą Nettie i węża Jaunty’ego (klucznik Deadside) musi temu zapobiec, a jedynym sposobem jest zebranie mrocznych dusz, czyli Dark Souls. Stanowią one główne zadanie w całej grze, bo to właśnie dzięki nim nasz bohater będzie stawał się coraz silniejszy oraz zyska dostęp do nowych miejscówek. Na odnalezienie czeka 120 takich dusz, więc trzeba przygotować się na długą przeprawę przez niegościnny Deadside.


Czym jednak jest Shadow Man? Jak w to się gra? Najbardziej trafnym określeniem będzie „metroidvania”. W miarę postępów w grze, Michael posiądzie nowe umiejętności oraz dobędzie potężniejszy oręż, dzięki czemu zyska możliwość odwiedzenia obszarów wcześniej niedostępnych. Jest to wielce wskazane, bo tylko tak zbierzemy wszystkie Dark Soulsy. Eksploracja gra tutaj pierwsze skrzypce i tylko dokładne lizanie ścian pozwoli na pchnięcie akcji do przodu. Shadow Man w walce z pomiotami Deadside ma do dyspozycji demoniczny pistolet, który będzie stanowił główny oręż w zasadzie przez całą grę. Dodatkowo podczas wędrówki po zakamarkach świata umarłych znajdziemy też szereg innych przedmiotów, które nie tylko pomogą w walce, ale też odblokują wcześniej niedostępne lokacje. Same potyczki z przeciwnikami są satysfakcjonujące, a to dzięki systemowi automatycznego namierzania oraz responsywnemu sterowaniu (jak na tamte czasy). Sami przeciwnicy to raczej nic szczególnego, mięso armatnie, które dzieli się na szaleńców z hakami, piłami lub wyposażonymi w broń palną. Występują też tzw. Siostry, który potrafią latać i strzelać rozproszonymi pociskami. Shadow Man może poruszać się na boki, wykonywać uniki, pływać, kucać oraz przemieszczać się po gzymsach, co pozwoli dostać się do wielu, dobrze poukrywanych miejsc. Jest też opcja zmiany umiejscowienia kamery, co jest przydatne w wielu sytuacjach kiedy trzeba wykonać precyzyjny skok lub przy potyczkach z większą ilością adwersarzy. Oczywiście oprócz standardowych przeciwników na naszej drodze staną członkowie The Five z samym Legionem na czele. Ten element jednak potraktowano po macoszemu. Taktyka na każdego bossa jest taka sama – strzelanie ile wlezie, aż wyzionie ducha. Szkoda, bo było tu spore pole do popisu aby zamieszać trochę w rozgrywce jednocześnie ją urozmaicając. Słów kilka należy się też samym członkom piątki, bo o ile Jack the Ripper jest wszystkim doskonale znany, to wydawać by się mogło, że pozostała czwórka to jakieś fikcyjne no name’y. Nic bardziej mylnego! W jednym z wywiadów dla serwisu IGN twórcy wspominali, że każdy z członków wesołej ekipy Legiona jest oparty na prawdziwym seryjnym mordercy. Nie zdradzili natomiast o których chodzi, wspomnieli jedynie, że każdy z nich już jest martwy.  Avery Marx jest luźno wzorowany na postaci Ed’a Gein’a, który lubował się w robieniu z ludzkich części ciała mebli i dekoracji. Victor Batrachian po części może być oparty na seryjnym mordercy Haroldzie Shipmanie, który odpowiadał za śmierć ponad 215 osób. Jednak w 1999 roku jegomość był całkiem żywy. To samo tyczy się Miltona Pike’a, którego porównywano do  Garego Ridgewaya, znanego też jako Green River Killer. Ten Pan został zatrzymany dopiero w 2001 roku, więc twórcy nie mogli się wzorować na nim. Pozostała dwójka zostaje w sferze domysłów.
 
Głównym motorem napędowym gry jest eksploracja. Teren po którym poruszamy się jest rozległy i bardzo często swoją strukturą przypomina labirynt. Przez pierwsze 7 godziny nie wiedziałem tak naprawdę co robię w tej grze i czułem się totalnie zagubiony w zakamarkach Deadside. Zamknięte drzwi, niedostępne przejścia, Dark Soulsy na wyciągnięcie ręki, a jednak poza zasięgiem. Tutaj nie ma jasno przedstawionych celów co trzeba zrobić, gdzie iść. Do wszystkiego trzeba dojść samemu, często metodą prób i błędów. Pierwszy raz przekonałem się o tym docierając do Cathedral of Pain. Jest to hub z którego można podjąć walkę z członkami The Five.  Wskakuje do teleportu, a na mej drodze staje Marco Cruz i tutaj zderzam się ze ścianą. Gościa nie idzie w żaden sposób zabić. Każda próba kończy się porażką. Przy 10 podejściu stwierdziłem, że to bez sensu. Wróciłem do błąkania się po Deadside i finalnie wróciłem do obszaru z którego zacząłem przygodę, czyli bagien Nowego Orleanu. Tam przypadkowo wchodząc do kościoła włącza się cut-scenka z Mamą Nettie, która podpowiada, że musimy odnaleźć 3 artefakty zwane Le Eclipsere,  pozwalające używać mocy w świecie Liveside. Wtedy wszystkie klocki powoli zaczęły układać się w jedną całość i zacząłem rozumieć prawa jakimi rządzi się świat. Tutaj wszystko jest połączone. Artefakty odnajdziemy tylko poprzez  zbieranie Dark Soulsów, które odblokowują nam dalsze obszary. Dalsze obszary pozwolą na zdobycie nowych umiejętności jak chodzenie po lawie lub wspinanie się po spływającej ze ścian krwi, a dzięki tym nowo nabytym umiejętnościom dostaniemy się do najbardziej ukrytych Dark Soulsów. Jeśli będziemy grać wystarczająco uważnie to odblokujemy specjalną broń zwaną Violator, taki mini gun robiący z przeciwników mokrą krwawą papkę. Taka struktura gry pozwala na dowolność co i jak chcemy robić, nie narzucając liniowej ścieżki do jej przejścia.


 
Osobny akapit należy się całej warstwie technicznej gry. Wszystkie dźwięki, odgłosy, generalnie całe audio to kawał kapitalnej roboty. Główny motyw przewodni już daje przedsmak tego co nas czeka i skutecznie wprowadza w klimat gry. Każdy level jaki zwiedzimy ma swoją unikalną ścieżkę muzyczną oddającą klimat danego miejsca. Przykładowo bagna Nowego Orleanu raczą nasze uszy jedynie lekkim ambientem dzwonków wprowadzając uczucie niepokoju, a Asylum Playgrounds wypełnia płacz dzieci i krzyki ludzi rozdzieranych przez piły. Mocne rzeczy. Samej postaci Shadowmana głosu użyczył Redd Pepper, lektor trailerów filmowych, który także wcielił się w rolę Blade’a, gry wydanej w 200 roku na PSX’a. Jego niski, lekko chrapliwy głos idealnie oddaje charakter Michael’a. Mama Nettie ma gęsty haitański akcent, a Jaunty to z kolei wesoły Irlandczyk. Oczywiście reszta obsady też daje radę i wszystko dobrze ze sobą współgra. Graficznie jest naprawdę dobrze. Dreamcastowa wersja jest w zasadzie portem edycji na PC. Rozdzielczość 640x480, obsługa VGA, framerate na poziome 60 FPS (z okazjonalnymi spadkami) zdecydowanie wyróżniają tę wersję na tle pozostałych konsol. Wrażenie robią wszelkie efekty świetlne oraz zróżnicowane poziomy - każdy wyróżnia się czymś unikalnym i oferuje kilka niezłych widoków. Loadingi ograniczono do minimum, a tereny do przemierzenia są całkiem spore. Przyczepić się można do nieco klockowatej struktury leveli, sporadycznych przycięć muzyki lub czasami źle zgranych napisów z dialogami, i to tyle.


Shadow Man to długa gra, bo nawet jeśli wiemy dokładnie co robić, to przejście zajmie od 8 do 10 godzin. Ja zamknąłem się w 21 godzinach + spędziłem kilka dodatkowych na odnalezienie wszystkich Dark Soulsów, co daje dostęp do ukrytego pokoju z sekretami. Gra ma wiele wspólnego z wydanym w podobnym czasie Soul Reaver – taki sam mocarny klimat i element przejścia pomiędzy światami. Nie nudziłem się ani trochę, ba, miałem ochotę na więcej i kupiłem zremasterowaną wersję.  Niech to będzie rekomendacją do odbycia podróży w głąb Deadside.