|
|
|
Sonic The Hedgehog -
Recenzja gry | Autor -
MartiusR
|
|
Minęły już 24 lata od czasu, kiedy po raz pierwszy Sonic zagościł na
telewizorach posiadaczy konsoli Mega Drive. Po drodze przeniósł się również
na inne platformy, przeszedł w trzeci wymiar (z dość mieszanym skutkiem) i
choć na dzień dzisiejszy radzi sobie raczej średnio (przypomnijmy choćby
dość chłodne przyjęcie gry Sonic Boom na konsoli WiiU), to jednak żyje i
wciąż wychodzą nowe gry z tym zadziornym i zarozumiałym acz szlachetnym
jeżem. I jak na każdą solidną opowieść przystało, i w tej nie może się
obejść bez stosownego wprowadzenia. Zachęcam zatem do zapoznania się z moją
recenzją protoplasty serii – Sonic the Hedgehog, który ujrzał światło
dzienne w 1991 roku.
3-2-1-start!
Na samym początku lekko zdeprymował mnie brak jakiegokolwiek menu.
Ot, logo z Soniciem i jego charakterystycznym gestem wymachiwania palcem
wskazującym, i żadnej innej możliwości poza rozpoczęciem rozgrywki. Ale
pierwsze koty za płoty – przejdźmy do rozgrywki. Już na samym początku wita
nas cieszące oko, całkiem barwne i żywe (jak na rok produkcji) otoczenie.
Szybka przebieżka po pierwszej planszy dość szybko ujawnia największe atuty
gry. Przede wszystkim – zerwanie ze standardem platformówkowym opierającym
się na kształtach poszczególnych elementów otoczenia bazujących na
kwadratach i prostokątach. Mamy tu rozliczne pagórki, do tego
charakterystyczne „spirale” - plansze nabrały „krągłości”. A nie jest to
zabieg czysto kosmetyczny – nasz jeż dużo biega i skacze, a teren ma duży
wpływ na to, jak wykonuje obie te czynności. Skok z pochyłej powierzchni
spowoduje, że bohater poleci „pod kątem”. Próba wejścia na pagórek bez
rozbiegu sprawi, że jeż będzie szedł coraz wolniej, a w niektórych
przypadkach wręcz nie damy rady wejść na sam szczyt. To wszystko wydaje się
dość logiczne i oczywiste, ale dopiero pierwsza część Sonica
zaimplementowała tego typu kwestie w platformówce. A dodajmy, że nawet
dzisiaj rozliczne platformery indie prezentują wciąż „klasyczne” podejście,
z rzadka jedynie inspirując się „sonicową fizyką” (vide Freedom Planet).
Oczywiście na fizyce atuty tej gry się nie kończą. Cieszy całkiem
ciekawy zamysł towarzyszący projektom poszczególnych plansz – dość często
można podążać jedną z dostępnych dróg do celu.
Zazwyczaj każde „rozwidlenie” rozciąga się na dwie-trzy ścieżki – i wybór
jednej z nich w pewnym sensie determinuje to, co napotkamy dalej. Idąc
najwyżej położoną trasą mamy najwięcej okazji, żeby z niej „wypaść”, ale też
zazwyczaj jest to droga najszybsza i najbardziej obfitująca w znajdźki. Z
kolei ta położona najniżej gwarantowała w miarę „stabilną” trasę do
przebycia, ale wolniejszą i bardziej wzbogaconą przeciwnikami. I
paradoksalnie – ponownie okazuje się, że większość dzisiejszych platformówek
nie może pochwalić się tego typu (bądź choćby zbliżonym) rozwiązaniem,
oferując tylko i wyłącznie jedną, słuszną drogę do celu (bardzo rzadko
wzbogaconą prostymi i mało interesującymi pod względem rozgrywki
„skrótami”). Wszystkie wspomniane atuty prowadzą do jednej konkluzji – Sonic
wytworzył naprawdę oryginalny i ciekawy styl, który na dobrą sprawę nie
doczekał się zbyt intensywnego „kopiowania” ze strony innych producentów.
Gdy się człowiek śpieszy...
Oczywiście nie można powiedzieć, że „sonicowy” styl pozbawiony był
wad. Zacznijmy od tego, że momentami naprawdę niezłe tempo rozgrywki w
porównaniu z niezbyt oddalonym „widokiem” sprawiało, że nieraz mamy
dosłownie ułamek sekundy na reakcję (a nieraz miałem wręcz wrażenie, że
niemożliwe było zareagowanie na czas). W efekcie czego albo zdarzają się nam
co jakiś czas „wpadki”, albo zwalniamy tempo. Do tego sami projektanci gry
nie okazali się do końca konsekwentni – o ile przez pierwszą „strefę” (każda
z nich jest podzielona na trzy plansze – dwie „normalne” i jedną krótszą,
zwieńczoną pojedynkiem z bossem) faktycznie mkniemy niczym strzała, o tyle w
drugiej co i rusz rozgrywka zwalnia, zmuszając do bardziej klasycznego w
formie pokonywania kolejnych fragmentów planszy.
Gra nastawiona jest na jak najszybsze ukończenie poziomu – im mniej
czasu on zajmie, tym więcej punktów otrzymamy na koniec (a co pewien czas
otrzymujemy za przekroczenie pewnego pułapu punktowego dodatkowe życie). Do
tego nie wolno przekroczyć na danym poziomie czasu 10 minut, inaczej nasza
postać zginie i musimy zacząć od ostatniego punktu kontrolnego bądź od
początku planszy. I choć sprawne ukończenie poziomu daje dużą satysfakcję,
to jednak przynosi też pewne minusy. Jednym z nich jest to, że nieco
koliduje to z próbami doniesienia do mety 50-ciu pierścieni, niezbędnych do
zagrania w jednym z ukrytych poziomów ze szmaragdami chaosu. Te nie są
wymagane do ukończenia gry, ale dobre zakończenie wymaga zebrania kompletu,
stąd też niejeden gracz zechce jednak podjąć to wyzwanie. Poza tym odbija
się to też na długości gry – jest ona naprawdę krótka, przejście całości w
godzinę nie jest tutaj nadzwyczajnym wyczynem. Warto jednak zaznaczyć, że w
pewnym stopniu rekompensuje to brak jakiejkolwiek formy zapisu stanu gry.
W
połączeniu z umiarkowanym poziomem trudności mamy tutaj do czynienia z
sensowną pozycją do przejścia przy jednym „posiedzeniu”.
Jest to chyba najmniej „re-grywalna” pozycja z klasycznych Soniców.
Poza ponownym przejściem celem uzbierania wszystkich szmaragdów chaosu i
zobaczenia dobrego zakończenia (oba zwieńczenia są zresztą dość podobne i
mało treściwe, od razu uczciwie ostrzegam), nie ma tu właściwie nic, co
zachęciłoby do jeszcze jednego podejścia. A jeśli zebraliśmy już wszystkie
„błyskotki” za pierwszym razem? Wtedy już naprawdę nie ma co fundować sobie
powtórki z roz(g)rywki.
Technikalia.
Jak już wspomniałem, otoczenie w Sonicu budzi uznanie – nawet dzisiaj
mogłaby mu pozazdrościć niejedna gra indie. Cieszą również pewne
niedostrzegalne na pierwszy rzut oka detale – plansze bowiem w pewien sposób
„żyją”, ruchomymi elementami są nie tylko platformy i wrogowie, ale również
ozdoby takie jak charakterystyczne „słoneczniki” czy też małe zwierzęta
wyskakujące ze zniszczonych badników (powszechna nazwa wrogów występujących
w StC, znaczy ona mniej więcej tyle co „złoboty”). Do tego pierwszy Sonic
zapoczątkował pewną tradycję, jaką będzie kontynuowała również druga i
trzecia część – olbrzymie zróżnicowanie wystrojów poszczególnych „stref”.
Nie wszystkie mi się spodobały – niemal zawsze nie wzbudzały mojego
entuzjazmu plansze „kasynowe”, które niestety są stałym elementem całej
klasycznej trylogii. Mniejsze urozmaicenie panuje jeśli chodzi o modele
przeciwników – część z nich powtarza się w kolejnych etapach gry, na większą
różnorodność napotkamy dopiero w kontynuacji gry. Podobnie sprawa ma się z
bossami wieńczącymi każdą „strefę” - zawsze jest to główny protagonista,
doktor Ivo Robotnik, zazwyczaj siedzący w swoim jajowatym pojeździe i
wykorzystujący nieco inny zestaw „sztuczek”, relatywnie łatwych zresztą do
rozgryzienia
Warto też nadmienić, że o ile poszczególne etapy różnią się wyglądem,
to niestety „wewnątrz” sprawa nie zawsze wygląda równie dobrze – odczuwalne
są fragmenty budowane na zasadzie „kopiuj-wklej”. Co zresztą będzie się
powtarzać również w kolejnych odsłonach serii, na szczęście w coraz
mniejszym zakresie.
Sterowanie naszym kolczastym bohaterem nie nastręcza większych
trudności, jest odpowiednio czułe i precyzyjne. Paleta ruchów Sonica nie
należy do najbogatszych – poza zwyczajnym skakaniem może on również, będąc w
ruchu, zwinąć się w kulkę, eliminując w ten sposób wrogów, którzy się na
niego natkną. Pomysł na możliwość eliminacji złobotów jedynie w zwarciu
okazał się bardzo dobry – czasami trzeba trochę się natrudzić celem ich
eliminacji bądź ominięcia, szczególnie jeśli posiadają one atak dystansowy.
I jest jedna rzecz, która naprawdę nie spodobała mi się w pierwszym
Sonicu, to oprawa muzyczna. Pierwsze dwie „strefy” wywołały we mnie wręcz
okropne doznania. Potem jest już nieco lepiej, ale też nie mogę powiedzieć,
że byłem zadowolony, słysząc oprawę dla Labirynth Zone czy Scrap Brain Zone.
Nie ukrywam, że w ogólnym rozrachunku jest to najsłabiej „umuzyczniona”
część serii.
Werdykt!
Czy poleciłbym pierwszą część Sonica dzisiaj, szczególnie jeśli mowa
o osobie, która dopiero chce zacząć swoją przygodę z niebieskim jeżem? Dość
ciężko odpowiedzieć, szczególnie że nastawienie sentymentalne do
protoplastki (połączone z wyrazami uznania do dość innowacyjnych elementów
gry) walczy o lepsze z faktycznymi odczuciami płynącymi z obcowania z tym
tytułem. Które przecież nie są jednoznacznie złe! Ale też nie budzą
zachwytu.
Jeśli jeszcze ktoś nie zetknął się z kolczastym urwipołciem, bądź
zaczynał od nowszych części serii – wtedy mimo wszystko polecam spróbowanie
Sonic the Hedgehog.
Nie jest długa a wady wspomniane przeze mnie mimo wszystko da się
przetrzymać. W przypadku uprzedniego „nawiązania kontaktu” z drugą bądź
trzecią częścią może być znacznie gorzej – bo jeśli ja odczuwałem znaczący
„progres” po przesiadce z jedynki na dwójkę, a potem z dwójki na trójkę, to
zapewne osoba idąca w przeciwnym kierunku odczuje równie intensywny
„regres”.
Żeby jednak nie kończyć recenzji tak niewesołą konkluzją, muszę
przyznać, że rozpoczęcie swojej przygody od jedynki ma też duży walor
„historyczny” - to dość interesująca podróż w czasie, w ramach której
obserwować możemy ewolucję Sonica w kolejnych odsłonach i jego dążenie do
„perfekcji', a także zmianę stylu wraz z postępem technologicznym konsol i
PC-tów. I dlatego w ostatecznym rozrachunku, gdyby ktoś zadał mi najbardziej
ogólne pytanie - „grać czy nie grać?”, odpowiedziałbym, mimo pewnych oporów
i lat na karku samego tytułu - „grać”.
PLUSY
+Innowacyjna fizyka gry
+Wykorzystujący najważniejsze atuty Sonica styl gry
+przyjemna oprawa graficzna
+duże zróżnicowanie wystrojów plansz...
MINUSY
-...które niestety nie idzie w parze z dużym urozmaiceniem ich budowy
- Oprawa muzyczna
- Krótka i mało „re-grywalna”
|
|
|
|
|